czwartek, 3 lipca 2014

Mój pierwszy raz

Wszystko pamiętam jak przez mgłę.
Cały tamten okres wydaje mi się nierealny, zamglony, jak zły sen, którego nie chce się pamiętać.
Moje małżeństwo się rozsypywało. Po raz kolejny i kolejny próbowałam je ratować. Na prawie pół roku zrezygnowałam z siebie, swoich marzeń i hobby. Było coraz gorzej, czułam jak całe moje życie przecieka mi między palcami. Ostatkiem sił podjęłam decyzję o rozwodzie. I nagle świat stanął przede mną otworem. Znowu zaczęłam spotykać się z ludźmi. Zaczęło być znowu kolorowo. Chciałam robić wszystko, byleby nie być w domu. Bo tam czaiła się na mnie depresja.
W końcu, po raz kolejny, uległam. Przecież mamy dziecko! Dziecko potrzebuje obojga rodziców! Jesteśmy przecież dorośli, potrafimy się dogadać. Przecież najważniejsze jest szczęście dziecka! Ok. Ale ja już nie mam siły się tak starać jak wcześniej, nie dam rady sama tego wszystkiego udźwignąć. Razem damy radę! Trwało to może miesiąc, może mniej i wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Znowu było coraz gorzej. Kłótnie powoli znikały, ale nie dlatego, że zaczęliśmy się zgadzać. Po prostu przestawalismy się ze sobą komunikować. Przestaliśmy robić wspólnie cokolwiek. Była późna jesień i wyprowadził się do drugiego pokoju.
Całe życie zawsze jakoś sobie radziłam. Tym razem było inaczej. Chodziłam ciągle zmęczona, ale w nocy nie mogłam spać. Z trudem chodziłam do pracy, wszystkie obowiązki wykonywałam na minimum, nawet te przy dziecku. Najchętniej odprowadzałam je do sąsiadów, którzy zajmowali się nim jak byłam w pracy. Ale nie odbierałam go od razu po pracy. Wiedziałam, że tam mu jest dobrze, a w domu nie jestem w stanie zapewnić mu dobrego czasu. Nie pamiętam, co wtedy robiłam. Siedziałam i myślałam, czasem drzemałam, próbowałam się ogarnąć, ale z miernym skutkiem. W końcu zdecydowałam pójść do lekarza. Może mam coś z poziomem cukru, albo żelaza... Nie miałam na nic siły i ochoty.
Pani doktor zleciła mi chyba wszystkie możliwe badania. Pobrano mi mnóstwo krwi. Na kolejnej wizycie pani stwierdziła, że wszystkie wyniki mam wręcz książkowe. I zapytała delikatnie, czy przypadkiem w moim życiu nie zachodzą teraz jakieś zmiany. Przyznałam się, że czeka mnie rozwód, więc wyjaśniła mi, że często organizm reaguje tak na stres i czy nie chciałabym spotkać się z psychologiem... Nie uśmiechało mi się to za bardzo, bo miałam złe doświadczenie (o tym kiedy indziej), ale miałam wtedy taki czas, że gdyby kazała mi iść do kwiaciarni, to też bym poszła.
Pamiętam, że jakoś się nie stresowałam mocno, przed wizytą.  Było mi to obojętne. Pani psycholog zadawała mi pytania, których nie pamiętam. Stwierdziła, że mam depresję poporodową, mimo, że dziecko miało ponad dwa lata. Powiedziała, że są dwa wyjścia z tej sytuacji. Albo zacznę terapię, ale będzie to trwało długo i nie wiadomo, kiedy będą pierwsze efekty, albo pójdę do psychiatry po leki antydepresyjne i będzie szybko lepiej. Zależało mi wtedy na jak najszybszym wyjściu z tego stanu, bo bardzo chciałam skończyć doktorat, nad ktorym pracowałam ponad pięć lat i ostatnio nie mogłam go skończyć.  A zostało mi tylko napisanie pracy, zdanie egzaminów i obrona. Ale nie mogłam się za to zabrać. Pustka w głowie za każdym razem, kiedy siadałam do komputera. Pomyślałam, że to będzie dla mnie lepsze, niż jakaśtam terapia, która na pewno mnie rozwali jeszcze dodatkowo.
Tak trafiłam do psychiatry. Przepisał mi antydepresanty i... nie było lepiej. Zaczął zwiększać dawkę i mimo chwilowej poprawy było coraz gorzej. Zaczęły pojawiać się myśli samobójcze. A on zaczął drążyć. Po pewnym czasie stwierdził, że to nie depresja, tylko epizod depresyjny, a moja choroba jest zaburzeniem afektywnym dwubiegunowym.
To chyba dobrze, nie? Że nie mam depresji... że to tylko epizod...
No właśnie nie... dowiedziałam się, że to choroba na całe życie. Nieuleczalna. Nie da rady tego wyleczyć, ani wyciąć i mieć spokój. W miarę jak opowiadał mi o ZAD, przed moimi oczami przewijało się moje życie podporządkowane fazom choroby...
Czyli to nie ja? Ile z moich działań było moich, a ile choroby? Jak będzie wyglądać teraz moje życie???
Póki co dostałam oprócz maksymalnej dawki antydepresantów stabilizatory nastroju i zaczęło być lepiej.
Poniekąd. Gdyż musiałam na nowo poukładać sobie całe życie. Nie tylko w głowie, ale i dookoła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz