czwartek, 24 lipca 2014

Narzekanie jest w modzie

Samochwała w kącie stała 
I wciąż tak opowiadała: 
"Zdolna jestem niesłychanie, 
Najpiękniejsze mam ubranie, 
Moja buzia tryska zdrowiem, 
Jak coś powiem, to już powiem, 
Jak odpowiem, to roztropnie, 
W szkole mam najlepsze stopnie, 
Śpiewam lepiej niż w operze, 
Świetnie jeżdżę na rowerze, 
Znakomicie muchy łapię, 
Wiem, gdzie Wisła jest na mapie, 
Jestem mądra, jestem zgrabna, 
Wiotka, słodka i powadna, 
A w dodatku, daję słowo, 
Mam rodzinę wyjątkową: 
Tato mój do pieca sięga, 
Moja mama - taka tęga 
Moja siostra - taka mała, 
A ja jestem - samochwała!"

Każdy z nas pamięta ten wiersz Jana Brzechwy. Chwalenie się jest u nas w społeczeństwie źle widziane. Jeśli pracowałam nad czymś, zainwestowałam swój czas, wysiłek, osiągnęłam swój zamierzony cel, to nie powinnam się tym chwalić. Jeśli to zrobię, będzie to nie na miejscu. Dlaczego? Bo innym może się zrobić przykro (że oni tego nie osiągnęli?), bo to nie na miejscu (patrz wiersz).
Chwalenia samej siebie dopiero się uczę. Przez całe życie czekałam na pochwałę od innych (głównie rodziców, bliskich mi osób). Pochwałę odbierałam jako akceptację. A tego mi najbardziej brakowało. Nawet jeśli zrobiłam coś znaczącego, co nie zostało zauważone przez ważne dla mnie osoby, nie potrafiłam się tym cieszyć i patrzeć na to jak na sukces. Nie będę teraz analizować, dlaczego tak było, pewnie ma to związek z domem rodzinnym, chcę się skupić na tym, jak to błędne koło zatrzymać.
Muszę się nauczyć chwalić samą siebie, dostrzegać i cenić moje sukcesy, nawet jeśli nie są duże. Zawsze byłam bardzo ambitna, a to nie pomagało w mojej sytuacji. A dzisiaj? Ambicje muszą pójść na bok, bo często moim sukcesem jest wstanie z łóżka, zrobienie obiadu czy posprzątanie kuchni. Myślę, że gdyby nie dzieci, to odpuściłabym to o wiele szybciej. Pamiętam jak kilka lat temu ponad miesiąc spędziłam leżąc w łóżku i gdyby nie mój ówczesny partner, to pewnie nic bym nie zjadła. Nawet pójść do łazienki było ciężko. Więc wiem, że może tak być, i walczę i wstaję, gotuję, sprzątam. Może nie na takim poziomie jakbym chciała, ale jest. Mały sukces.
Natomiast ogromnym sukcesem dla mnie jest to, że ruszyłam w końcu tyłek i jak tylko czas i samopoczucie pozwalają, idę pobiegać lub poćwiczyć. (O tym będzie wkrótce osobny post). Nigdy w życiu nie uprawiałam żadnych sportów, z wuefem najczęściej miałam tyle wspólnego, że przynosiłam zwolnienia. Uprawianie sportu, robienie coś dla siebie, to takie trochę tabu w mojej rodzinie. Musiałam włożyć ogromny wysiłek w to, by się przełamać, wyjść i pobiegać. Bałam się m.in. wyśmiania przez ludzi po drodze, tego, że sobie nie poradzę itd. W końcu mi się udało. Sukces! Teraz pracuję nad systematycznością, bo niestety nie mogę wykonać założonego planu. Ten problem jest niestety też w innuch sferach mojego życia, ale pracuję też nad tym.
Bardzo długo uważałam (i jak mam stany depresyjne, to nadal tak uważam), że nic w życiu nie osiągnęłam. Do niczego nie doszłam, nic nie mam. Skończone studia (mgr inż fizyki technicznej), podyplomowe menedżerskie, prawo jazdy A i B, znajomość angielskiego, francuskiego i trochę niemieckiego, dzieci... to nic dla mnie nie znaczyło. Bo co to za osiągnięcia, jeśli inni też to mają/potrafią.
No właśnie... nie możemy się porównywać z innymi. Działa to na nas bardzo destrukcyjnie, a często takie zachowanie wynosimy z domu rodzinnego. Ja na przykład pamiętam (jakby to było wczoraj) sytuację z podstawówki. Był sprawdzian, dostałam 4, przychodzę do domu, mama niezadowolona pyta: a co dostała Dominika (moja ówczesna przyjaciółka)? 5. No widzisz? Ona mogła, a Ty nie??? Sytuacja druga, zaczyna się tak samo, znowu dostałam 4, ale Dominika dostała 3! Na co mama: a co mnie obchodzi, co ona dostała!
No właśnie... Ciężko dziecku zrozumieć o co chodzi. Ja nauczyłam się tego (nie tylko z powyższego przykładu), że nigdy nie jestem dość dobra. Zawsze można zrobić coś lepiej. Jeśli to co masz, nie jest najlepsze, to nie masz nic. To wszystko działało na mnie bardzo toksycznie. Nie mam się czym chwalić. Ci co się chwalą, to przebrzydłe samochwały.
Natomiast trzeba zawsze mieć coś na co się narzeka. Ludzie nie lubią słuchać, że komuś się układa, jest szczęśliwy, odnosi sukcesy. Wolą posłuchać jak to innym jest źle.
Znowu mi się nie udało... tak się starałam i znowu nie wyszło... mam problemy z tym, tym i tym... Tak wygląda większość rozmów. Wystarczy rzucić hasła: lekarz,  urząd, dzieci itd. a zaraz ludzie będą się licytować, kto miał gorzej. Narzekanie jest w modzie. Na męża, żonę, pracę, zdrowie. Na wszystko. Co nam to daje? Nie wiem. Ja też często uczestniczyłam w takich narzekaniach. W końcu tyle złego mnie spotkało w życiu. Ale staram się z tym walczyć. Bo wiem, że jeśli poddam się tym myślom będzie ze mną gorzej. A ja chcę wstawać rano, bez poczucia, że to sukces, chcę być fit, chcę się cieszyć dziećmi i tym co mam teraz. Nie jestem ze sobą szczęśliwa, więc pracuję nad tym. Zawsze mogę ponarzekać, ale co to zmieni? Czy będę bardziej szczęśliwa wtedy? Nie bardzo. Trzeba się skupiać na pozytywach. Mimo, że to bardzo trudne.
Kolejny post za mną i kolejny sukces za mną.

niedziela, 20 lipca 2014

Ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem

Miało być o listach. Ale będzie coś innego. Już tak niestety mam, że mój milion myśli na sekundę czasem zatrzyma się nie w tym miejscu, w którym bym chciała.

Wczoraj wieczorem/w nocy znowu miałam załamanie. Zdarza mi się to często, ostatnio coraz częściej... Nie będę pisać o tym, co czułam, mówiłam, słyszałam, to jest w tej chwili za mną i nie chcę do tego wracać. Zastanowiło mnie jednak dzisiaj czemu tak się stało. Dlaczego popadam w takie stany totalnej rozpaczy i beznadziei? Czy jest coś, co wyzwala takie zachowanie? Czy można temu zapobiec?
Zaczęłam się nad tym zastanawiać i doszłam do wniosku, że istnieją pewne okoliczności i tematy rozmów, po których moja zmiana nastroju jest w zasadzie pewna.
Na razie ogarnęłam tematy, które wpędzają mnie w stany depresyjne, ale na pewno jest tak samo ze stanami euforycznymi.
Zrobiłam sobie listę rzeczy, na które muszę uważać i które będę musiała przepracować z lekarzem/w swojej głowie...

1. Dom
Ten temat jest dość złożony i nie wiem, czy nie powinnam rozdzielić go na dwa podpunkty. Chyba tak będzie lepiej:

1.1. Stary dom w Polsce
Od zawsze moim marzeniem jest własny dom. Z kawałkiem ogródka. Będąc w poprzednim małżeństwie zdecydowaliśmy, że pora pomyśleć o czymś swoim i wprowadzić się w końcu z osiemnastometrowej kawalerki, bo na naszą dwójkę, dziecko i kota to trochę już za mało. Zaczęły się poszukiwania, najpierw mieszkań w Szczecinie, później domków pod Szczecinem. Zdecydowaliśmy się na stary poniemiecki dom do remontu, w którym zakochałam się od pierwszego wejrzenia... Piękna forma, okiennice, ozdoby na oknach, drzwiach, ogrom możliwości, działka 1500m2, z kilkoma drzewkami owocowymi... Jawiło mi się to jak prawdziwy raj. Do tego małe, malownicze miasteczko, blisko przedszkole, szkoła. Na przeciwko domu plac zabaw. Ideał! Wymagał jednak trochę wkładu pracy i pieniędzy, ale co tam! Damy radę! Kredyt, umowy, notariusz, klucze. Bach. Jest mój. Nasz. No i banku, ale to nie ważne. Zaczęłam planować remonty, dach, ogrzewanie, podłogi, ogród... Małymi krokami do przodu. Dostałam nawet pracę w miasteczku jako nauczycielka, integracja ze społecznością lokalną na całego... i zaczęły się schody. Nie ogarniałam całości. Zostałam z tym sama. Mój były mąż miał to wszystko w dupie. Nie pomagał mi, psuło się między nami i wcześniej, ale myślałam, że wspólne przedsięwzięcie pomoże. Niestety zaczęło jeszcze bardziej nas dzielić. W końcu musiałam się poddać. I chyba nie mogę się z tym pogodzić. Sprzedałam ten dom przed rozwodem. Ale jest on cały czas w mojej głowie. Bardzo często o nim śnię. Jak tam przyjeżdżam w odwiedziny, albo tam mieszkam i jest to tło do fabuły snu... zawsze jak o nim myślę, czuję smak życiowej porażki i nie potrafię sobie z tym poradzić.

1.2. Nowy dom
Ten temat wiąże się z poprzednim, mieszkamy w dużym, ale wynajętym mieszkaniu. A mnie się wciąż marzy domek... Czasem wejdę na stronę, żeby sprawdzić w okolicy domy na sprzedaż i ogarnia mnie niemoc... bo nie stać nas na kupno domu. Tutaj to nie takie proste jak w Polsce. Ceny też zwalają z nóg... Przez najbliższych kilka lat jest to dla nas niemożliwe. Nawet kupbo takiego do remontu. .. zresztą obawiam się, że znowu nie dałabym rady i co wtedy? Zaczynam myśleć, co mogłabym zrobić, żeby to marzenie przybliżyć i tu pojawia się punkt drugi.

2. Praca
Nie pracuję. Zajmuję się domem i dziećmi. Zgodnie ze szwajcarskimi standardami. Jednak jak tu przyjechałam, byłam pewna, że będę tu pracować. Umówiona na 99% praca nie wypaliła, a gdy zaczęłam szukać innej i rozeznawać się w tutejszej rzeczywistości okazało się, że to nie takie proste. Miałam przywiezione z Polski przekonanaie, że muszę pracować, inaczej jestem nic nie warta itd. Mimo tego zostałam w domu. Ciężko było się przestawić. Z Polski napływały komentarze tylko dwóch rodzajów, albo, że jestem leniwa, siedzę w domu z dzieckiem, nic nie robię, albo, że znalazłam sobie dzianego faceta i go wykorzystuję, żeby nie musieć pracować. Oba były równie przykre, a ja cały czas starałam się dostosować do nowej sytuacji. Odkryłam nieznane mi aspekty rodzicielstwa, gdzie to rodzic wychowuje dziecko, a nie żłobek, przedszkole czy szkoła. Przedszkola na przykład są tylko od 8 do 12. W niektórych dzieci także idą na popołudnie raz w tygodniu. Szkoła ma przerwę między 12 a 13.30, kiedy dzieci wracają do domu na obiad. I jak tu pracować 8h? Można, ale trzeba się pogimnastykować, załatwić nianię, która zajmie się dzieckiem w czasie przerwy i po szkole. A taka niania kasuje całkiem przyzwoitą pensję. Czyli do pracy mogłabym pójść, gdybym miała na widoku naprawdę dobrze płatną posadę, niedaleko od miejsca zamieszkania. Najbardziej irytujące są komentarze, że muszę iść do pracy, żeby "wyjść do ludzi". Naprawdę... "siedzenie w domu z dziećmi" nie jest dosłownie siedzeniem!!! I nie jest tak, że izoluje od społeczeństwa... Podoba mi się tak  jak jest... Chyba że zaczynam myśleć o rzeczach finansowo obecnie nieosiągalnych... wtedy myślę o pójściu do pracy, zaczynam przeglądać ogłoszenia i... znowu masakra. Nawet jeśli jest praca, która wymaga kogoś takiego jak ja, to w wymaganiach jest zawsze doświadczenie... minimum 2 lata... doświadczenie, którego nie mam. Czas po studiach spędziłam na doktoracie, czy jak to mówił mój były mąż "na wolontariacie naukowym".

3. Doktorat
Pisząc pracę magisterską z fizyki, robiąc dodatkowe badania zetknęłam się z tematyką, która zainteresowała mnie o wiele bardziej, niż to co robiłam podczas magisterki. Pani profesor zajmująca się tym zaproponowała mi, żebym została z nią i zrobiła doktorat z tego tematu, wykorzystując materiał badany podczas magisterki. Było to dla mnie ogromnym zaszczytem, że propozycja doktoratu wyszła od niej  a nie ode mnie. Było trochę problemów, ale nic, z czym wtedy (na hajpie) nie poradziłabym sobie. Robiłam więc doktorat z fizyki robiąc studia doktoranckie z chemii w Szczecinie, robiąc część badań w Instytucie Fizyki i na Wydziale Elektrycznym, a przewód doktorski otworzyłam na uniwersytecie we Wrocławiu. Da się? Dla chcącego nic trudnego. Tylko, przez tą sytuację byłam niczyja. A to oznacza, że nikt nie kwapił się, by dać mi stypendium doktoranckie. Wnioski o granty promotorskie pisałam co roku, aż dowiedziałam się, że najczęściej przyznawane są one po znajomości... Poszłam więc do pracy. W międzyczasie czasie wyszłam za mąż, urodziłam dziecko, wyprowadziłam się pod Szczecin.
I mając skończone wszystkie badania, ukończone studia doktoranckie, zaliczone kilka międzynarodowych konferencji naukowych i około 10 publikacji naukowych w zagranicznych czasopismach, wyrobione znajomości w świecie naukowym, kiedy zostało mi tylko napisanie pracy, zdanie egzaminów doktorskich i obrona dostałam blokady. No i depresji. Tak na poważnie. Nie byłam w stanie pracować. Napisać nawet jednego zdania, nie mówiąc o rodziale pracy. Wyjechałam do Szwajcarii mając nadzieję, że tutaj dokończę pisanie, ale nie wyszło. Po roku pojechałam jeszcze na jedną konferencję, to było jak reanimacja martwego... Od tego czasu nie miałam kontaktu z moją promotorką. Minęły dwa lata. Nawet nie wiem, czy mógłabym jeszcze skończyć ten doktorat. Boję się zapytać. Bo mogę dostać odmowę, albo usłyszeć, że mogę, dostać kolejną szansę i ją znowu zmarnować, bo nie wiem, czy dam radę. Więc jest, jak jest. Zawieszenie. Do tego wszystkiego dochodzi moralizatorstwo wszystkich dookoła. Jak można zacząć coś i nie skończyć? Przecież tak niewiele Ci zostało. Przecież tyle w to włożyłaś czasu i pracy... No i... nie mogę i tyle. Ci którzy nie doświadczyli prawdziwej depresji nie rozumieją prawdziwej niemożności zrobienia czegoś. Mówią: weź się w końcu w garść, jesteś leniem... a to jedna z najgorszych reakcji, jaką mogą nam zafundować.

4. Rodzice
Nie będę dziś o tym pisać, gdyż nie czuję się na psychicznych siłach dzisiaj na ten temat.

5. Wychowanie dzieci
Jak wyżej.

Rozpisałam się... zobaczymy co będzie, jak to z siebie wyrzuciłam. Mam nadzieję, że lepiej niż wczoraj.

poniedziałek, 14 lipca 2014

Stać! Kto idzie?

Piątkowy dół za mną. Trochę to trwało, ale dobrze, że udało się zatrzymać spadek.

Muszę się teraz bardzo pilnować. Pięć razy zastanowić się nad tym, co myślę... Brzmi dziwnie?
No właśnie... Witam w świecie ZAD.

Przykładowa sytuacja (moimi słowami, ale świetnie obrazuje mechanizm):
Spotykam się z koleżanką. Mówi mi, że świetnie wyglądam. Mam do wyboru dwie reakcje.
1. Myślę: no jaaasne, przecież jestem brzydka, mam 5-cio minutowy makijaż, który nie maskuje sińców pod oczami, nie zgubiłam jeszcze kilogramów po ciąży, a ona mi mówi, że dobrze wyglądam??? Pipa jedna, pewnie ma satysfakcję z tego, że wygląda lepiej ode mnie. Przy następnej nadarzającej się okazji też jej dowalę...
2. Myślę: miło z jej strony, że powiedziała mi komplement.

Od czego zależy moja reakcja? Od tego, jakie są moje przekonania.
Od tego, co myślę o sobie. Nie od tego, co myśli koleżanka.  Bo to wie tylko ona.
To są dwie rzeczy, których musiałam nauczyć się jako pierwszych podczas mojej autoterapii.
1. Teoria ABC (doktora Ellisa). Gdzie A (adversity) to zdarzenie, C (consequence) to reakcja, a między nimi zawsze jest moje B (belief), czyli przekonania.
2. Fakt, że nie wiem, co drugi człowiek myśli. O mnie, o innych rzeczach...

Dlatego trzeba słuchać. I siebie i innych. To jest bardzo trudne. Czasami mi nie wychodzi. Ale się staram.

Dlaczego więc muszę zastanawiać się pięć razy? Normalnie człowiek ma w miarę ustalone swoje przekonania na swój temat i na temat otaczającej go rzeczywistości. Ja też tak mam. Ale w moim przypadku normalność czasem się kończy. Zaczyna się dół lub góra. Muszę się pilnować. Wypatrywać objawów zbliżających się katastrof. Zawsze są. I jeśli w miarę szybko je dostrzegę, mogę zadziałać. Gdy przestaje być normalnie, moje B jest zaburzone. Mam skrzywione postrzeganie świata. Chemia w moim mózgu wariuje. To co widzę i czuję jest dla mnie prawdziwe. Ale tak naprawdę prawdziwe nie jest.

Jak więc przekonać siebie, że to ten czas, kiedy szwankuje moje B?
Najłatwiej mieć pod ręką kogoś zaufanego. Kto powie "to tylko Twoje B"... Kto choć po części zrozumie, na czym polega problem... Ale o kogoś takiego strasznie trudno. A nawet jeśli jest, to nie zawsze jest dostępny.
Dlatego staram się zastanawiać, czy tak samo zareagowałabym dwa dni wcześniej, tydzień, miesiąc? Jeśli nie, to co się stało, że moje przekonania się zmieniły? Jeśli potrafię wszystko sobie w miarę sensownie wyjaśnić, to ok. Reaguję. Mamy C. Wtedy pytam się siebie, czy jest mi z tym dobrze. Bo musi być mi dobrze z moimi wyborami i postępowaniem. Inaczej robię coś źle.

W czasie doliny mam np. skłonności do zaniżania swojej samooceny, nie potrafię też zrobić najprostszych rzeczy. Jak chociażby sprzątnąć kuchnię. Wchodzę i widzę potworny syf (widzę każdy drobiazg, smugę itp.), ale nie potrafię zabrać się po prostu za sprzątanie. To mnie przerasta, blokuje. Widzę, ile trzeba zrobić i wiem, że nie dam rady. Bo to dla mnie zbyt wiele. I miotam się. I nie robię nic. Muszę wyjść z kuchni. Zająć się czymś innym. Aż przejdzie. Lęk przed spróbowaniem czegoś. Im większe przedsięwzięcie, tym dłużej to trwa. Ale ja już wiem, że coś jest nie tak, prawda? Przecież to tylko sprzątanie kuchni. Robiłam to wiele razy. I jakoś przeżyłam... I wtedy widzę, że to moje B mi przeszkadza. Najtrudniej zmusić się do zatrzymania i analizy sytuacji. Ale muszę. Bo inaczej przestanę robić cokolwiek i będę dalej spadać w dół. A tego nie chcę. Nie mogę sobie pozwolić na kolejny stan depresyjny. Staram się kontrolować swoje zachowanie, odczucia. Obserwować. Cały czas. Tylko ja sama jestem w stanie sobie pomóc w tym konkretnym momencie, sytuacji. Czasem to trwa kilka minut, czasem kilka tygodni. Ale muszę. Sama. Sobie. Pomóc. Bo przecież nie pójdę do męża czy koleżanki i nie powiem: Słuchaj, boję się posprzątać kuchnię...
Wiem, że czasem to nie działa. Są sytuacje, w których to nie pomaga. Sama mam problem z blokadą/lękiem, który ciągnie się od ponad trzech lat. I nie mogę tego "załatwić" tym sposobem. Ale jest mnóstwo codziennych spraw, z którymi można sobie tak pomóc. I między innymi gdyby nie to, to nie dałabym rady przetrwać już ponad dwóch lat bez tabletek.

CHAD to praca domowa nad sobą na całe życie. Lubię myśleć, że dzięki temu jestem lepszym człowiekiem. Bo czym, jeśli nie ciężką codzienną pracą osiąga się najlepsze efekty?

czwartek, 3 lipca 2014

Mój pierwszy raz

Wszystko pamiętam jak przez mgłę.
Cały tamten okres wydaje mi się nierealny, zamglony, jak zły sen, którego nie chce się pamiętać.
Moje małżeństwo się rozsypywało. Po raz kolejny i kolejny próbowałam je ratować. Na prawie pół roku zrezygnowałam z siebie, swoich marzeń i hobby. Było coraz gorzej, czułam jak całe moje życie przecieka mi między palcami. Ostatkiem sił podjęłam decyzję o rozwodzie. I nagle świat stanął przede mną otworem. Znowu zaczęłam spotykać się z ludźmi. Zaczęło być znowu kolorowo. Chciałam robić wszystko, byleby nie być w domu. Bo tam czaiła się na mnie depresja.
W końcu, po raz kolejny, uległam. Przecież mamy dziecko! Dziecko potrzebuje obojga rodziców! Jesteśmy przecież dorośli, potrafimy się dogadać. Przecież najważniejsze jest szczęście dziecka! Ok. Ale ja już nie mam siły się tak starać jak wcześniej, nie dam rady sama tego wszystkiego udźwignąć. Razem damy radę! Trwało to może miesiąc, może mniej i wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Znowu było coraz gorzej. Kłótnie powoli znikały, ale nie dlatego, że zaczęliśmy się zgadzać. Po prostu przestawalismy się ze sobą komunikować. Przestaliśmy robić wspólnie cokolwiek. Była późna jesień i wyprowadził się do drugiego pokoju.
Całe życie zawsze jakoś sobie radziłam. Tym razem było inaczej. Chodziłam ciągle zmęczona, ale w nocy nie mogłam spać. Z trudem chodziłam do pracy, wszystkie obowiązki wykonywałam na minimum, nawet te przy dziecku. Najchętniej odprowadzałam je do sąsiadów, którzy zajmowali się nim jak byłam w pracy. Ale nie odbierałam go od razu po pracy. Wiedziałam, że tam mu jest dobrze, a w domu nie jestem w stanie zapewnić mu dobrego czasu. Nie pamiętam, co wtedy robiłam. Siedziałam i myślałam, czasem drzemałam, próbowałam się ogarnąć, ale z miernym skutkiem. W końcu zdecydowałam pójść do lekarza. Może mam coś z poziomem cukru, albo żelaza... Nie miałam na nic siły i ochoty.
Pani doktor zleciła mi chyba wszystkie możliwe badania. Pobrano mi mnóstwo krwi. Na kolejnej wizycie pani stwierdziła, że wszystkie wyniki mam wręcz książkowe. I zapytała delikatnie, czy przypadkiem w moim życiu nie zachodzą teraz jakieś zmiany. Przyznałam się, że czeka mnie rozwód, więc wyjaśniła mi, że często organizm reaguje tak na stres i czy nie chciałabym spotkać się z psychologiem... Nie uśmiechało mi się to za bardzo, bo miałam złe doświadczenie (o tym kiedy indziej), ale miałam wtedy taki czas, że gdyby kazała mi iść do kwiaciarni, to też bym poszła.
Pamiętam, że jakoś się nie stresowałam mocno, przed wizytą.  Było mi to obojętne. Pani psycholog zadawała mi pytania, których nie pamiętam. Stwierdziła, że mam depresję poporodową, mimo, że dziecko miało ponad dwa lata. Powiedziała, że są dwa wyjścia z tej sytuacji. Albo zacznę terapię, ale będzie to trwało długo i nie wiadomo, kiedy będą pierwsze efekty, albo pójdę do psychiatry po leki antydepresyjne i będzie szybko lepiej. Zależało mi wtedy na jak najszybszym wyjściu z tego stanu, bo bardzo chciałam skończyć doktorat, nad ktorym pracowałam ponad pięć lat i ostatnio nie mogłam go skończyć.  A zostało mi tylko napisanie pracy, zdanie egzaminów i obrona. Ale nie mogłam się za to zabrać. Pustka w głowie za każdym razem, kiedy siadałam do komputera. Pomyślałam, że to będzie dla mnie lepsze, niż jakaśtam terapia, która na pewno mnie rozwali jeszcze dodatkowo.
Tak trafiłam do psychiatry. Przepisał mi antydepresanty i... nie było lepiej. Zaczął zwiększać dawkę i mimo chwilowej poprawy było coraz gorzej. Zaczęły pojawiać się myśli samobójcze. A on zaczął drążyć. Po pewnym czasie stwierdził, że to nie depresja, tylko epizod depresyjny, a moja choroba jest zaburzeniem afektywnym dwubiegunowym.
To chyba dobrze, nie? Że nie mam depresji... że to tylko epizod...
No właśnie nie... dowiedziałam się, że to choroba na całe życie. Nieuleczalna. Nie da rady tego wyleczyć, ani wyciąć i mieć spokój. W miarę jak opowiadał mi o ZAD, przed moimi oczami przewijało się moje życie podporządkowane fazom choroby...
Czyli to nie ja? Ile z moich działań było moich, a ile choroby? Jak będzie wyglądać teraz moje życie???
Póki co dostałam oprócz maksymalnej dawki antydepresantów stabilizatory nastroju i zaczęło być lepiej.
Poniekąd. Gdyż musiałam na nowo poukładać sobie całe życie. Nie tylko w głowie, ale i dookoła.